Ach, i po co ja Tobie, Ojcze, pasterzowi, prawię kazania o rzeczach tak
oczywistych?! Wybacz mi głupiej. A zwłaszcza wybacz mi moje oszustwo, samowolę i ucieczkę. To, że porwałam wszystkie Twoje pieniądze i że często złościłam Cię swoim uporem. No dobrze, teraz, kiedy już mi, Ojcze, wybaczyłeś (a jak tu mi nie wybaczyć, skoro spotkało mnie nieszczęście?), przechodzę wprost do sedna rzeczy, ponieważ zapisać trzeba wiele, a dziś nocą mam jeszcze jedną sprawę. Ale o tym na samym końcu. Najpierw wyłożę wszystko po porządku, tak jak Ty, Ojcze, lubisz (czyli nie „po babsku”, ale „po męsku”): co słyszałam od innych; co widziałam na własne oczy; jakie z tego wyciągam wnioski. Co słyszałam. Na Kanaanie nocami Czarnego Mnicha widziało już wielu. Jednych Wasilisk przestrasza, pojawiając się z nagła, inni przestraszają się sami, kiedy widzą z daleka, jak gdzieś się skrada lub spieszy. Takich historii podsłuchałam w mieście i w klasztorze pewnie z tuzin. Ogólnie biorąc, mnisi i tutejsi mieszkańcy sądzą tak: z Pustelnią Wasiliskową jest coś nie w porządku, bo któryś z pustelników sprzedał duszę Wrogowi Ludzkości, przez co miejsce to stało się przeklęte, toteż starców trzeba stamtąd wywieźć, a Wyspę Rubieżną uznać za zgubioną i opuszczoną, zakazać przyjeżdżania tam, a nawet podpływania w jej pobliże. Powiem od razu, że wszystko to są zupełne bzdury. Święty Wasilisk z nieba nie zszedł, tylko najspokojniej przebywa blisko Tronu Pańskiego, tak jak mu się należy. Niczego mistycznego w tej historii nie ma, jest tylko świadome oszustwo. Teraz, pod koniec drugiego dnia pobytu na Kanaanie, przekonałam się z całą pewnością, że pojawianie się Czarnego Mnicha to nic więcej niż zręcznie rozegrany, pomysłowy spektakl. Co widziałam. Tajemnica „chodzenia po wodzie” wyjaśnia się prosto. Między czwartym a piątym kamieniem, wystającymi z wody za końcem Mierzei Postnej, wymacałam zwykłą, drewnianą ławkę. Jest schowana na płyciźnie, leży na boku. Jeśli się ją postawi na okutych żelazem nóżkach, to okazuje się, że deska leży na cal pod powierzchnią wody. Nocą, nawet z niewielkiej odległości, ktoś chodzący po tej ławce niezawodnie sprawia wrażenie, że po prostu spaceruje po falach. O „nieziemskim blasku”, jakoby otaczającym Wasiliska, nic pewnego powiedzieć nie mogę, przypuszczam jednak, że silna latarka elektryczna, trzymana za plecami i nagle włączona, da mniej więcej ten sam efekt: wyraźnie obrysuje sylwetkę i rozleje się w ciemności jasnym, rozproszonym światłem. Na mnichach, którzy są śmiertelnie przerażeni „chodzeniem po wodzie” i wątpliwe, czy kiedykolwiek widzieli oświetlenie elektryczne, ten nieskomplikowany trik powinien wywierać niemałe wrażenie. A może nie tylko na mnichach, ale i na każdym człowieku z wyobraźnią albo skłonnością do mistyki. Proszę sobie wyobrazić: noc, księżyc, nienaturalnie jaskrawe światło, czarna postać bez twarzy unosząca się nad wodami. Ja ją spotkałam na lądzie i aż cała zamarłam! Nie, tu już przeskakuję wydarzenia i zaczynam opowiadać „po babsku”. O swoim spotkaniu z „Wasiliskiem” lepiej napiszę potem. Teraz o znanej ojcu z listu Aloszy chatynce pławowego, w której zginął Lagrange, a rozum stracili Lentoczkin i Berdyczowski. Tam złoczyńca zrobił trik sprytniejszy niż na mierzei, ale też obeszło się bez mistyki. Krzyż na szybie jest wydrapany zwykłym żelaznym gwoździem, znalazłam go w trawie pod oknem. Nic dziwnego, że kiedy zbrodniarz pośród nocy pokazał pustelniczy kaptur z dziurkami i zazgrzytał żelazem po szkle, biedna żona pławowego z przerażenia poroniła. A z Ojca wysłannikami drań postępował w ten sposób. Chował się w ciemnej izbie. Być może dla odwrócenia uwagi stawiał przy oknie kukłę w spiczastym kapturze – w każdym razie znalazłam w chatce dwa